Komentarze: 6
zastanawiam sie, czy to, co robię, ma jakikolwiek sens. nie, nie, dziś bez filozoficznych wynurzeń. chodzi mi o moją "wakacyjną" pracę. załapałam się do miejscowej gazetki (która notabene wysokim poziomem nie grzeszy). niedawno ukazał się pierwszy artykuł, któremu nadano jakże wdzięczny tytuł "książki na wakacje". to jeszcze mogłabym przeboleć. najgorsze jednak było, że zamiast podpisać go pseudonimem, szanowna redakcja zdecydowała wkleić tam moje zdjęcie wraz z moim imieniem i nazwiskiem. nie spodobało mi się to, tym bardziej, że zdjęcie powierzchnią niemal dorównywało artykułowi, czyli łatwo się domyślić, że ktoś nie wymierzył i przesadził. zdenerwowałam sie, a i owszem, bo przede wszystkim książki nie są tymi, które sama czytam z przyjemnością. ot - rzeczywiście lekkie, łatwe i przyjemne, czyli od biedy może być i "wakacyjne", ale niektóre bez głębszego przesłania. niedługo będę z nimi identyfikowana, a wtedy na pewno dowiem się wielu rzeczy o sobie, głównie na temat moich upodobań literackich. nie mogę pisać o tych książkach, o których bym chciała, bo "te pozycje nie zainteresują naszych czytelników. owszem są ambitne, ale zastanów się, czy na takie właśnie książki ma się ochotę w wakacje?". tyle. dzisiaj z kolei najpierw wysłali mnie do parku, żeby sfotografować pracujących tam przy nowej fontannie robotników. zadanie moich marzeń... ciekawe, kogo to zainteresuje... może dadzą na pierwszą stronę? oczywiście jako "pani fotograf" wzbudziłam tychże ludzi niemałe zainteresowanie, jednak pozbawili mnie chęci do rozmowy ze sobą... później zdecydowałam udać się do Urzędu Miasta, żeby porozmawiać z burmistrzem na temat leworęczności (taki mały felietonik mi się szykuje, może chociaż z tego coś wyjdzie i będę miała sie czym pochwalić). już w sekretariacie natrafiłam na arcyniesympatyczną panią, która najpierw zdecydowanie odmawiała mi wszelkiego kontaktu, później sama wypowiadała się z lekką ironią na temat święta leworęcznych (13.08 :) ), ale po pewnym czasie jakoś udało mi się do niej dotrzeć. zajęła mnie rozmową, bo okazało się, że sz.p. burmistrz będzie zaraz wychodził, więc mam szansę go napaść po drodze. zainteresowała się nawet moją bluzką i postanowiła podszkolić angielski, heh (napis: your daddy's rich, your mamma's good-looking, your dog is intelligent, your sister is cheeky. what about you... are you member of this family?). wreszcie zjawił się oczekiwany przeze mnie burmistrz, który obiecał poświęcić mi 3 minuty. przekonałam się, że były wuefista zupełnie nie potrafi się wypowiadać. sklecił ledwie 3 zdania i to jeszcze ciągnięty za język, a pytania moje trudne nie były (mniej więcej: czy pamięta pan, jak w pana szkole traktowano leworęcznych odp: "eeeee, taaaaa, u mnie w szkole... nauczycielka zawsze kazała przekładać długopis do drugiej ręki... preferowani byli praworęczni"; a pan, pisał pan lewą ręką? odp: nieeee, ja jestem praworęczny. chociaż muszę przyznać, że mam też skłonności leworęczne, bo np. guziki koszuli zapinam lewą ręką, ale za to jem, piszę, strzelam itp. prawą"; a pana córki miały skłonności do leworęczności? odp: "niee, o ile pamiętam, to nie..."). po tak sensacyjnych wiadomościach i erudycyjnych wypowiedziach straciłam ochotę na dalsze wypytywanie. cała moja nadzieja pozostaje w pani psycholog, która obiecała mi, że jutro porozmawia ze mną na ten temat. mam więc poważne wątpliwości, bo widzę, jak ludzie reagują na nazwę gazety. szczerze mówiąc, czasami mam ochotę tą informację ominąć, bo jak już pisałam, za ambitna to ona nie jest. nie sądzę, żeby moim powołaniem było "gonienie za sensacją" w taki sposób: "no wiesz, musisz wejść między ludzi, posłuchać, patrzeć" (red. naczelna). hmm, znaczy słuchać plotek i je rozgłaszać? to może ja jednak pozostanę przy mojej rubryce o książkach...